Młody, milczący chłopak żyje wędrując od domu do domu. Żaden z tych domów nie jest jego. Włamuje się on do nich i pod nieobecność właścicieli spędza w każdym z nich jeden dzień. W tym czasie bawi się, psoci, sprząta, gotuje, kąpie się i wysypia. Niczego nie kradnie (z nielicznymi wyjątkami), a właściciele po powrocie mogą nawet przez długi czas nie orientować się w tym, że ktoś u nich był. Bohater jest niczym duch, poltergeist, niewidoczny dla przeciętnego człowieka, można o nim jedynie wnioskować na podstawie pozostawionych rzeczy. Tylko wrażliwi, a raczej uwrażliwieni mogą go zauważy i tak też się dzieje z pewną kobietą, która - równie milcząca - przyłącza się do jego wędrówki. Kim jest ów chłopak? Nigdy się tego nie dowiemy. Co przeżył? Co sprawiło, że stał się tym, kim jest? To także pytania bez odpowiedzi. Jest niczym duch, który nie mogąc przedostać się "na drugą stronę" włóczy się po świecie żywych, na skraju ich percepcji. Jest niczym zmarły za życia, jakby po zdarzeniu z przeszłości nie mógł już dalej żyć "normalnie". Dąży ku transcendencji i w końcu ją osiąga. Interpretacja, jak to czyni jest dość otwarta. Oczywista: nauczył się panować nad swoim ciałem i jeszcze lepiej się maskować. Symboliczna: został zabity w więzieniu i przekształcił się w prawdziwego ducha, który powrócił do swej ukochanej i nawiedza jej dom ku wielkiej jej radości.
"Pusty dom" jest filmem niezwykle wyciszonym, pięknym i pełnym symboliki. Ki-duk tworzy przepiękną przypowieść, która z pozorów jest historią o niczym, by po seansie (lub jeszcze w trakcie), kiedy można się nad nim zastanowić, zacząć odkrywać kolejne warstwy. To cudowna, zachwycająca medytacja nad światem i naszym własnym w nim miejscu.
Duch zaiste, dobry duszek rozjaśniający serca, duch duchowej przemiany. Bo czyż nie taki w końcu kondycja Sun-hwa na swego męża wywiera skutek?
Widzimy w końcówce miłego odprężonego faceta z jakichś niezwykłych powodów nagle ufającego swojej żonie, hehe.
Coś jak u Kieślowskiego w Czerwonym, gdy zgorzkniały sędzia nagle staje się gotów żyć w radości, i w smutku, ale tym dobrym pogłębionym smutku, bez goryczy, bez rozpaczy, z ufnością do świata, który przecież się nie zmienił ;)))
No ale w takim razie morał byłby z tego taki: jeśli chcesz mieć dobrego męża, zdradzaj go (choćby i z duchem) :)))
Ej, morał jest ciut za prosty ;)))
Raczej: rozwijaj swoją duchowość, a ona udzieli się otoczeniu ;))
Tak jak specyficzna duchowość Valentine udzieliła się mizantropicznemu sędzi.